Re: nerki, proszę o pomoc! kiedy pomóc odejść?
: 06 września 2018, 22:13
Do megiczajki
Odpowiem Ci z własnego doświadczenia:
Mój kocurek zachorował na PNN w wieku 10,5 roku w grudniu 2015. Jeden lekarz dawał mu 3 m-ce życia, drugi (zaznaczając, że przy właściwej opiece) max. rok. Żył do października 2017.
Jest to straszna choroba, ale kot swoją wdzięcznością przywiązuje opiekunów do siebie coraz bardziej. Od samego początku postanowiliśmy z mężem, że damy z siebie wszystko, aby mu pomóc (kochaliśmy go jak własne dzieci, które już się z domu wyprowadziły), a jak tylko zauważymy, że cierpienie jego jest większe niż miłość do nas, to spasujemy i tak się stało.
Opieka nad nim to były codzienne godziny pracy (karmienie, pojenie) w ostatnim roku karmy zmiksowane podawane strzykawką, pojenie co kilka godzin, leki - wszystko wg grafiku odnotowywane żeby było na czas. Nawet na fizjoterapię z nim codziennie jeździliśmy. Internet przerzucany był każdego dnia do góry nogami - wszelkie sposoby pomocy mu stosowaliśmy (książkę sporą można by o tym napisać). Nagrodą dla nas było jego mruczenie, spojrzenie, a że był kochaniutki, to zawsze siusiał do kuwety (pod koniec już 8 - 9 razy dziennie), załatwiał się też tam.
Jednak nadszedł dzień, że mimo podawania Tramalu nie był wstanie wejść na wet na tapczan i jak nam Vet wytłumaczył jego mózg siadał z bólu (co sami zauważyliśmy po jego zachowaniu dziwnym - jakby nie kojarzył co się wokół niego dzieje) i musieliśmy podjąć tą straszną decyzję, po której blisko miesiąc ryczeliśmy jak bobry. JEST TO STRASZNE, ale nie żałujemy poświęconego mu czasu (bo to nie tylko same pieniądze), ale wiele wyrzeczeń (czas) związanych z opieką nad takim chorym kotem.
Życzę wytrwałości.
Odpowiem Ci z własnego doświadczenia:
Mój kocurek zachorował na PNN w wieku 10,5 roku w grudniu 2015. Jeden lekarz dawał mu 3 m-ce życia, drugi (zaznaczając, że przy właściwej opiece) max. rok. Żył do października 2017.
Jest to straszna choroba, ale kot swoją wdzięcznością przywiązuje opiekunów do siebie coraz bardziej. Od samego początku postanowiliśmy z mężem, że damy z siebie wszystko, aby mu pomóc (kochaliśmy go jak własne dzieci, które już się z domu wyprowadziły), a jak tylko zauważymy, że cierpienie jego jest większe niż miłość do nas, to spasujemy i tak się stało.
Opieka nad nim to były codzienne godziny pracy (karmienie, pojenie) w ostatnim roku karmy zmiksowane podawane strzykawką, pojenie co kilka godzin, leki - wszystko wg grafiku odnotowywane żeby było na czas. Nawet na fizjoterapię z nim codziennie jeździliśmy. Internet przerzucany był każdego dnia do góry nogami - wszelkie sposoby pomocy mu stosowaliśmy (książkę sporą można by o tym napisać). Nagrodą dla nas było jego mruczenie, spojrzenie, a że był kochaniutki, to zawsze siusiał do kuwety (pod koniec już 8 - 9 razy dziennie), załatwiał się też tam.
Jednak nadszedł dzień, że mimo podawania Tramalu nie był wstanie wejść na wet na tapczan i jak nam Vet wytłumaczył jego mózg siadał z bólu (co sami zauważyliśmy po jego zachowaniu dziwnym - jakby nie kojarzył co się wokół niego dzieje) i musieliśmy podjąć tą straszną decyzję, po której blisko miesiąc ryczeliśmy jak bobry. JEST TO STRASZNE, ale nie żałujemy poświęconego mu czasu (bo to nie tylko same pieniądze), ale wiele wyrzeczeń (czas) związanych z opieką nad takim chorym kotem.
Życzę wytrwałości.